Eduardo na paluszkach wyszedł do pracy o 8 rano. W sumie wypadało się wysupłać ze śpiwora, miasto czeka! Spacerując uliczkami Gracia w oślepiającym słońcu zatrzymuję się na espresso i coś słodkiego. Staruszka przy stoliku naprzeciw zamówiła to samo i przygląda mi się zainteresowana. A tu Gaudi za rogiem! Sagrada taka jak na pocztówkach, a jednak inna. Niby tyle razy się ją widziało w różnych ujęciach, ale samemu zobaczyć to jednak inaczej. Niezniechęcona zakręconą długą kolejką idę na koniec, z dobrych źródeł wiem, że porusza się szybko i nie mija pół godziny i jestem przy kasach. 12 euro na dzieńdobry budzi lepiej niż espresso za 1,15e. W środku umiarkowany tłumek na wydzielonej niewielkiej powierzchni i ogromny plac budowy. Nie czuć ducha sacrum w tym hałasie, ale widać dotyk geniuszu. W środku kolejna kolejka, tym razem do windy jadącej na wieżę za 2,5e. Nie, nie można sobie wejść za free schodami, bo primero, nic by na tym nie zarobili, segundo, schody są tak wąskie, że jest problem by dwie osoby się na nich minęły. Kolejne pół godziny w kolejce przeznaczone na spokojną kontemplacje z poziomu zero. Winda wlatuje na szczyt i cała Barcelona na wyciągnięcie ręki. Schodząc krętymi stopniami na dół zerkam przez okienka na szczegóły budowli i czekam w korku!
W piwnicach Sagrady wystawa i muzeum poświęcone jej samej, lecz zmęczona bezruchem kolejkowym postanawiam biec dalej słonecznymi stronami ulic by się nieco rozgrzać. I tu jest problem, nie da się biec gdy zewsząd atakują moje oczy boskie kamienice, aleje drzew, świetnie zaplanowane ulice i skrzyżowania i tysiące innych drobiazgów... Dzielnica Gracia zostaje moją ulubioną częścią miasta.