Już jest po 17 i ruszamy drogą 94 do puffinków. Droga jak to na Islandii, raz asfalt, raz szutrówka, pod koniec znów ostry podjazd w mgle i lekkim deszczu, z zakrętami i przepaściami.
Chciałyśmy się rozbić znów gdzieś na dziko, ale pogoda jest jeszcze gorsza, jest mokro i nadal pada. Znajdujemy kemping, który jest w opłakanym stanie, właśnie skończył się 3 dniowy festiwal muzyki i jest jeszcze sporo do sprzątania. Najważniejsze, że jest gorący prysznic i mała kuchnia z jadalnią.
Umyte i rozgrzane szukamy jakiegoś pubu by napić się lokalnego piwa. Znajdujemy miejsce gdzie odbywał się festiwal, wypełnione ekipą obsługującą wcześniej tą imprezę. Jest sympatycznie, grupa około 50 osób bawi się w najlepsze i robi zdjęcia znalezionych przedmiotów prezentując je na sobie. Prowadzący robi z tego niezły pokaz, wywołuje po kolei z imienia osoby by przymierzyły za mały sweterek lub owinęły zabawnie szalem. Jest wszystko, kurtki, czapki, plecaki, można otworzyć mały sklepik.
Piwko jest super, szkoda tylko, że taka mała buteleczka kosztuje około 1250K! Sympatyczny pan siedzący obok tłumaczy mi o co tu chodzi, bo język islandzki jest niepodobny do niczego co znam. Koło północy zbieramy się do namiotu, z rana chcemy wyruszyć do Borgarfjardarhofn, by zobaczyć z bliska maskonury.
*****************************
prysznic, chyba 4 minuty - 200K
kemping - 1155K