Rano budzą nas samochody przemykające na drodze obok, bez śniadania jedziemy dalej, w kierunku jeziora Mývatn. Po drodze zatrzymujemy się przy Námafjall, bulgoczących błotkach i kominach buchających parą o zapachu mocno zepsutych jajek. Ziemia ma niesamowite odcienie czerwieni, pomarańczu i brązu, które malowane naturą tworzą przepiękne obrazy.
Jedziemy do Reykjahlíð, niewielkiej miejscowości tuż nad jeziorem, bierzemy pachnący jajkiem prysznic na kempingu i jemy śniadanie. Wypytujemy sympatycznego pana w informacji turystycznej co warto gdzie zobaczyć i ruszamy dalej.
Najpierw cofamy się nieco, bo przeoczyłyśmy drogę 863, która prowadzi do elektrowni geotermalnej i wulkanu Leirhnjúkur oraz Krafla. Idziemy na ponad godzinny spacerek po zastygłej lawie, krajobraz mocno księżycowy, gdzieniegdzie jeszcze dymi spod ziemi i ma się takie dziwne uczucie, że to wszystko może lada chwila znowu wybuchnąć. Ostatni raz miało to miejsce w 1984 roku, czyli wcale nie tak dawno temu...
Wracamy na trasę i odwiedzamy niewielką jaskinię z gorącym naturalnym basenem. Niestety nie można się tam kąpać, a zwiedzanie jest na własną odpowiedzialność.
Niedaleko jest kolejne miejsce, formacje Dimmuborgir. Nas zbytnio to nie zachwyciło, parę tras po formacjach powulkanicznych. Za to grzyby rosną tam wspaniałe, szkoda tylko, że większość była robaczywa.
Na sam koniec zostawiamy sobie Godafoss, a pogoda nadal nas nie rozpieszcza. Rozbijamy się w deszczu na kempingu opodal mając nadzieje, że kolejnego dnia będzie lepiej i namiot nam nieco przeschnie.
*******************
kemping - 1500K
bardzo wypasiona kawa - 650K